wtorek, 6 kwietnia 2010

Spalone słońcem, Pothana (1950 mnpm).


Dzisiaj jest Poniedziałek Wielkanocny. Tradycji stało się zadość i na trasie zostałem oblany wodą przez Magdę przy chytrym współudziale naszego przewodnika Ashisha. Nie powiem, że nigdy im nie zapomnę, bo przy takim gorącu jak dzisiaj było na trasie każda kropla wody była orzeźwieniem. Dzień zaczęliśmy jak zwykle od porannego podziwiania Annapurny. W Ghandruk poranny widok był nie do przebicia. Co ciekawe każdego dnia widzimy masyw Annapurny z innego miejsca i nie możemy się nadziwić, że jest za każdym razem inny, piękniejszy.

Dzisiaj był 5 dzień naszego trekkingu. Mógłbym z czystym sumieniem napisać, że chyba najłatwiejszy, a to dlatego, że już się przyzwyczailiśmy do marszu. 10 godzin, które zajęło nam pokonanie trasy do Pothana (1950 mnpm), były jak „bułka z masłem”. W sumie to niewiarygodne, jak w krótkim czasie można nabrać lepszej kondycji. Mam nadzieje, że takie stwierdzenie nie zostanie wykorzystane przeciwko mnie. Przeszliśmy dzisiaj przez Landruk (1565 mnpm), gdzie otrzymałem darmowy masaż stóp wykonany przy pomocy szczoteczki do zębów. Swoim śmiechem wzbudziłem niezłe zamieszanie we wsi. Później Tolka (1700 mnpm) gdzie jedliśmy lunch i ratowaliśmy koleżankę z Belgii, która popełniła klasyczny błąd i zjadła coś mięsnego. Ostatecznie doszliśmy do Bhichok Deurali (2100 mnpm), po nim czekało nas tylko zejście. Łatwe. Jak się okazało, takie wspinanie się i schodzenie nie stanowi już dla nas problemu. Nawet pijąc „ostatnią” herbatę na trasie zażartowaliśmy, że za kilka lat wpadniemy jeszcze raz do Nepalu i wejdziemy na Annapurna Base Camp, czyli na przedsionek Annapurny, na wysokości 4200mnpm.
Dzisiejszy dzień stał pod znakiem spotykania „starych” znajomych na trasie. To bardzo miłe, że kilka razy w ciągu tych 5 dni marszu mieliśmy okazję porozmawiać i pośmiać się z osobami, które brały udział w podobnych, ale nie takich samych trekkingach. Dziesiątki małych restauracji, barów, które są po drodze służy nie tylko temu, żeby zatrzymać się, zjeść lub napić się coca-coli, ale także żeby kontynuować dawno zapomnianą sztukę konwersacji. Już kilka dni temu w Tadapani spotkaliśmy 2 Australijki (Amanda i Prudencja), z którymi spędziliśmy miły wieczór. Dzisiaj kontynuowaliśmy to w czasie lunchu i dodatkowo na kolacji. Przyjaźń polsko-australijska została umocniona. Tematów mieliśmy bez liku. Od tematów dot. pop kultury, czyli piosenek Jasona Donavan’a i Kyle Minogue, seriali Powrót do Edenu i Sąsiedzi, czy filmu Australia (dziewczyny były rozkochane w scenie w której główny bohater brał prysznic ), do programów reality show np. kKamienica, czy też Suchy Ogrodnik. Jak widać globalizacja postępuje tematów było mnóstwo. Dziewczyny są logopedami pracującymi w Melbourne, więc jak będę miał problemy z wymową niektórych głosek, to wiem do kogo na Skype mogę zadzwonić. Wieczorem, już na miejscu w Pothana, nieco zdominowaliśmy kolację dyskusjami o podróżach i Ketucie z Bali. Było wesoło. Zresztą wszystkich, których tutaj spotkaliśmy na trasie będziemy wspominać bardzo miło. Nawet grupę Chińczyków, którzy zrobili awanturę w hotelu, bo okazało się, że w pokoju mają 3 zamiast 1 łóżka, a są przecież małżeństwem!
W ogóle to nie rozpisywaliśmy się jak wygląda takie zakwaterowanie w górach. Może zacznę od tego, że w wielu miejscach nie ma oświetlenia, ani w ogóle prądu. Tę relację piszę w pokoju o wymiarach 3x2 metry, przy świeczce, z małą lampką na głowie. Warunki sanitarne są delikatnie rzecz ujmując spartańskie.

Nikt tutaj nie oczekuje luksusów, tak więc prysznic pamięta czasy sprzed 15 lat, a toaleta to najczęściej tzw. wychodek. Akurat dzisiaj nasz pokój ma tylko drewniane „szyby”, tak więc jesteśmy odcięci od świata. W całej wsi i tak nie ma elektryczności. Jest ciemno. Bardzo ciemno. Łóżka to tzw. prycze, a materac to siennik. Kołdry wypełnione są sianem. Pełna ekologia. Ekologia związana jest z tym także, ze chyba „pościel” nigdy nie była prana. Piszę o tym, nie po to by się poskarżyć, ale bardziej po to, żeby uprzedzić osoby, które wybierają się na trekking, że nie można się tutaj niczemu dziwić. Zresztą, jeśli nie ma prądu, wszystko trzeba wnieść na własnych plecach, jest skromnie i biednie, to nie można oczekiwać luksusów. Widoki, które są wokół nas i atmosfera na trasie w 100% rekompensują drobne niedogodności. Próbowaliśmy to wytłumaczyć tzw. Nowym Ruskim, którzy byli na naszej kwaterze, i zajmowali 2 pokoje obok, ale chyba się nie udało. Trudno było zresztą z nimi nawiązać kontakt, bo wszyscy wystąpili w nowych dżinsach marki Levi’s, i chodzili po wsi z aparatami fotograficznymi zawieszonymi na szyi.


Wieczorem, zanim podano nam kolację byliśmy na piwie z naszym przewodnikiem i porterem. Trzeba przecież uczcić to, że prawie jesteśmy na miejscu. Wspólne piwo Everest zostało wypite na cześć przyjaźni polsko-nepalskiej. Mieliśmy wreszcie okazję dowiedzieć się nieco więcej na temat naszego milczącego portera (bagażowego), który mieszka 5 godzin jazdy autobusem od Pokhara, ma 3 dzieci i 34 lata. Ale jakbyśmy się dokładnie przyjrzeli, to wygląda na znacznie więcej. Pewnie to do tego słońca.
A propos słońca. Nigdy nie przypuszczałem, że będę miał spalone usta od słońca. Nie powiem, że wyglądam teraz jak rasowy himalaista, ale pewnie chodząc jutro po Pokhara lub za kilka dni po Kathmandu będę lekko odróżniać się od tłumu. Przynajmniej widać, że byłem w górach. No może nie tak wysoko jak inni, ale zawsze!

Pytanie 11

Z jakiego języka pochodzi słowo trekking?

Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres korzewscy@gmail.com wraz z dokładnym adresem do korespondencji. Wśród osób, które poprawne odpowiedzą na to pytanie będziemy losować zwycięzcę, który otrzyma od nas kartkę niespodziankę, z miejsca w którym akurat będziemy. Zachęcamy do zabawy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz