wtorek, 6 kwietnia 2010

Moja Droga Krzyżowa Ghorepani (2853 mnpm).


Dzisiaj jest Wielki Piątek, trochę to dziwne uczucie nie być w tym czasie w Polsce, kiedy wszyscy szykują się do świąt. Oj brakuje mi przygotowań, a szczególnie mojego sernika. Ale obiecałem sobie dzisiaj, że jak wrócimy do domu, to na pewno zrobię babę wielkanocną i sernik – takie przedłużenie świąt.

Piszę tą relacje w hotelu See You w Ghorepani na wysokości 2853 mnpm. Z poprzedniego naszego postoju szliśmy tutaj 9 godzin 46 minuty. Całą trasę nazwałem Drogą Krzyżową, zanim jeszcze rozpoczęliśmy marsz. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale nie myślałem, że zajmie to nam aż tak długo czasu. Wyruszyliśmy dość wcześnie. Już o 7 rano byliśmy po śniadaniu, tylko tybetański chleb, który smaży się na głębokim tłuszczu, z miodem i gorzka herbata z naturalną miętą.

Zaczęło się niewinnie. Przez ok. 20 minut dochodziliśmy do właściwej trasy. Weszliśmy do wsi Tihadhunga (ostra skała). Minęliśmy jeszcze kilka wiszących mostów a wokół nich zawieszone linki z powiewającymi tybetańskim mantrami (5 kolorowe chorągiewki oznaczające wodę, ogień, las, ziemie i niebo). Było cicho, spokojnie i przyjemnie. Czekaliśmy za to kiedy wreszcie, kiedy wreszcie zacznie się Droga Krzyżowa.

I się zaczęła. Podobno ponad 3300 kamiennych, nierównych, ostrych, wyboistych, nieprzewidywalnych schodów. Przez kolejne prawie 2,5 godziny nie było szansy się nawet zatrzymać. Szliśmy powoli, w tym samym tempie, noga za nogą. Nie wiem nawet czy wokół nas były jakieś frapujące widoki, bo głownie byliśmy skoncentrowani na tym, żeby maszerować razem jeden za drugim powoli. Jak bym nagrywał film, to wyglądałoby to jakbyśmy szli w zwolnionym tempie. Ashish nawet nie ukrywał przed nami, że był lekko przerażony, tym bardziej, że wiedział co nasz czeka następnego dnia. Kolejny morderczy marsz na inny szczyt 3200mnpm. Noga za nogą, ślad za śladem, krok za krokiem. Właściwie szedłem lekko zamroczony, i tylko koncentrowałem się na tym gdzie nasz przewodnik przed chwilą postawił swoje stopy. Nie jestem teraz w stanie opisać ile razy zastanawiałem się kiedy wreszcie skończą się te schody.

Ale przynajmniej miałem czas zastanowić się nad kilkoma sprawami życiowymi. Nie było trudno oddychać, nawet nie czułem zmęczenia mięśni, najbardziej chyba w tym wszystkim doskwierał upał. Słońce prażyło niemiłosiernie. Pewnie było 35C. Po drodze zatrzymywaliśmy się tylko na kilkadziesiąt sekund, napić się wodę popatrzeć na siebie wzajemnie czy wszystko OK. i prawie w idealnej ciszy maszerowaliśmy.
Doszliśmy do wsi Ulleri na wysokości 2020mnpm, czyli „zaliczyliśmy” dodatkowe 600 m. I tutaj miła niespodzianka, nie tylko, że napiliśmy się chyba najlepszej na świecie coca-coli, ale też spotkaliśmy sympatycznych Polaków.

Już wiem, że przez kolejne dwa dni nasze szlaki będą się przecinać. Kolejne dwie godziny były równie krytyczne. Może już nie było tylu schodów, ale upał dawał się jeszcze bardziej we znaki. Dochodziło południe, a my mieliśmy ok. 1,5 godziny opóźnienia w stosunku do „normalnych” piechurów. Ashish zaczął lekko panikować, ale my stwierdziliśmy, ze wszystko będzie dobrze, bo idziemy równo. I tak tez było.
Doszliśmy do wsi Banthanti (blisko lasu) ok. 2210 mnpm. I tutaj miła niespodzianka! Czas na lunch. W ogóle podoba nam się tutaj cała koncepcja trekkingu, a szczególnie to jak przemyślano właśnie kwestie lunchu. We wszystkich mijanych przez nas restauracyjkach na trasie menu jest takie samo. Nawet karty wyglądają tak samo, wydrukowane przez organizację turystyczna.

Jest też adnotacja, żeby się nie targować. I słusznie. Tutaj wszystko wnosi się plecach, ewentualnie bardziej zamożne rodziny wynajmują do tego osły. Jak widzimy ile wysiłku kosztuje tutaj zorganizowanie całego życia, to nie dziwimy się, że napoje są dwa razy droższe niż w Kathmandu.

Wracając do lunchu. Nie ma tutaj instytucji kelnera. Za obsługę klientów odpowiedzialni są przewodnicy, którzy nie tylko zbierają zamówienia, ale także podają posiłki. Na początku było to lekko krępujące, ale tak jest i należy to zaakceptować. Dzisiaj wybrałem momos (pierożki), a Magda ziemniaki. Jak sobie przypomnę ile razy w ciągu tygodnia słyszę, że za dużo przygotowuję, to teraz chce mi się po prostu śmiać. Wcinamy wszystko i równo, bo nie tylko zużywamy znacznie więcej energii, ale także dania przygotowywane są na miejscu.

Tak więc widać kuchnię na ogniu z drewna, wszystko buzuje, paruje, jest świeżo dla nas przygotowane. Tym samym przerwa na odpoczynek t nie jakieś tam 20 minut ale aż 2 godziny, dzięki czemu można rzeczywiście nabrać siły na popołudniowy marsz.

Wpadliśmy jeszcze do wsi Nangethanti (mały zaułek), gdzie poznaliśmy właścicielkę, która nazwaliśmy „business women”. Herbatę cynamonową zapamiętamy na długo! Po południu Ashisi i my doznaliśmy szoku, pozostałe 5 godziny marszu zrobiliśmy w 4! Nawet sobie żartowaliśmy, że to wszystko przez te pieczone kartofle z warzywami!
Doszliśmy do Gorephanni (2853 mnpm) tuz przed 17, godzinę szybciej niż zakładaliśmy. Byliśmy w szoku. Ostatnie metry nie były najlepsze dla mnie bo poczułem zmianę wysokości. Po za ty, to chyba miałem już lekki kryzys.

Krótki oddech, szybszy marsz, ból głowy. Nie było to przyjemne. Nasza kwatera był prawie pusta. Tylko 2 Irlandki, które wcześniej spotkaliśmy i my. Trochę to wyglądało zatrważająco, tym bardziej że było przerażająco zimno w pokojach. W „restauracji”, gdzie jedliśmy posiłki był ogromny kominek, dzięki czemu było ciepło i przyjemnie, ale w pokojach nie wiem czy było 12 stopni. W dodatku nie było prądu, więc wieczór spędziliśmy przy świecach, próbując ogarnąć to wszystko przez co przeszliśmy. Położyliśmy się przed 20, dokładnie owinięci w nasze śpiwory i po 2 kołdry na każdego.


Pytanie 8
Ile ośmiotysięczników znajduje się na terytorium Nepalu?

Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres korzewscy@gmail.com wraz z dokładnym adresem do korespondencji. Wśród osób, które poprawne odpowiedzą na to pytanie będziemy losować zwycięzcę, który otrzyma od nas kartkę niespodziankę, z miejsca w którym akurat będziemy. Zachęcamy do zabawy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz