wtorek, 6 kwietnia 2010

Jeszcze w sile w Hille (1460 mnpm).


Przyszedł lekki kryzys reportera sprawozdawcy. Jak człowiek jest zmęczony po pierwszym dniu trekkingu to rzeczywiście nie ma siły podnieść nawet ręki, nie mówiąc już o nodze.
Jesteśmy po pierwszym dniu 6 godzinnego trekkingu. Naszym przewodnikiem jest Ashish, mamy także pana porter’a ale jakoś na razie nie zapamiętaliśmy jego imienia. Tym bardziej, że ma taką siłę w nogach, że cały dzień wyprzedzał nas około 20 minut, a jak doszliśmy do miejsca odpoczynku, to właśnie wyrywał w przód. Zostaliśmy odebrani o 8 rano, więc teoretycznie nie było tak źle. Problem w tym, że wieczór poprzedni był dość intensywny i obfitował w liczne atrakcje. Nie tylko świetna kolacja w Olive Caffe z darmowym Internetem, dzięki czemu mogliśmy przekazać ostatnie informacje, ale także zjeść wspaniałe śródziemnomorskie jedzenie. Stwierdziliśmy, że zanim wybierzemy się w góry to musimy koniecznie zrobić dwie rzeczy, czyli masaż (to oczywiste) i dokupić jeszcze może coś do ubrania, co nas ewentualnie uchroni przed gorącem. Masaż był świetny, wpadliśmy do „zakładu” prowadzoną przez rodzinę. Trzech braci i dwie siostry. Oboje stwierdziliśmy, że było fantastycznie. Magda nawet zapragnęła powtórki po powrocie, bo panowie masowali pełnymi dłońmi i konkretnie! Koszulki dokupione, jesteśmy gotowi się spakować. Tylko dlaczego wybiła 22:15! Oj, chyba lekko późno. Do północy, po zabiciu kilku karaluchów, i uwięzieniu 6 w łazience – byliśmy spakowani. Pobudka o 6!

Po ponad 1,5 godziny jazdy po lekko strasznej, wyboistej i krętej drodze dotarliśmy do Nayapul (nowy most, ale zbudowany bardzo dawno). Po raz kolejny na drodze spotkaliśmy kilka ciężarówek w rowie, kilka autobusów, nie wiadomo z jakiego powodu stało porzuconych na środku drogi, powodując dodatkowe korki. Jeszcze tylko zarejestrowaliśmy się na tzw. check point, czyli punkcie kontroli turystów. Nadano nam numery 38 i 39 i uzyskaliśmy pierwsze pieczątki. Mamy obietnicę, że po przejściu całego szlaku dostaniemy książeczki na pamiątkę. Jesteśmy na szlaku, Gorrepani Trekking, który jest częścią dużej, ponad 20 dniowej trasy nazwanej Annapurna Circut . Pierwsze 2 godziny marszu były bardzo przyjemne. Nawet byliśmy zaskoczeni, że tak nam dobrze poszło. Upał był niemiłosierny, ale nadal chłonęliśmy nowe doznania. Byliśmy też przyjemnie zdziwieni, bo cała trasa wiedzie właściwie przez dobrze zorganizowane wioski, w których można kupić wszystko co jest potrzebne w trasie turyście. Nie tylko można zaopatrzyć się w dodatkowe skarpetki, koszulki, plecaki, kijki trekkingowi, bidony, śpiwory etc., ale także nieźle zjeść czego doświadczyliśmy. Nie chciałbym przesadzić, ale co mniej więcej 5 minut można napotkać restaurację, przydrożny barek, albo też guest house.

Wszystko dla turystów. Nie wspomnę o widokach, bo Magda uwieczniła je na zdjęciach.
Widoki zapierały dech w piersiach! Nie tylko zachwyciła nas soczystość zieleni, takiej jeszcze w Nepalu nie widzieliśmy, ale także samo krajobraz.

Dziesiątki małych wodospadów, uskoki skalne, mieniące się srebrem kamienie, to wszystko zachęcało do wysiłku i równomiernego marszu. Dotarliśmy do Lamdawali na nasz lunch. I tu pierwsze miłe zaskoczenie. Ni e tylko, że menu było spore, i można było wybrać spokojnie coś lokalnego, to jeszcze wszystko przygotowane jest na miejscu. Czas oczekiwania to około 40 minut. O, to była prawdziwa ulga! Zaważyliśmy, że podobnie jak inni przewodnicy, Ashish wziął za nas pełną odpowiedzialność w czasie trasy. Nie tylko spokojnie prowadzi nas na szlaku, ale także we wszystkich miejscach gdzie jesteśmy organizuje coś do picia, albo też idzie do kuchni sprawdzić, czy wszystko jest dla nas ugotowane. Na lunch wybraliśmy zupę, chyba z pokrzywy, i momos, czyli domowej roboty pierożki. A ponieważ lubię potrawy wegetariańskie, momos były wegetariańskie. Pycha! No może ciasto samo nie było takie jak naszych mam, ale to co było w środku zasługuje na najwyższy szacunek!

2 godziny odpoczynku zleciały bardzo szybko. Przeszliśmy do ataku na kolejny odcinek trasy. Było ostro. Setki schodków kamiennych, pokonywanych w ukropie, pewnie było lekkim treningiem przed jutrzejszą trasą. Znów mijaliśmy małe wioski, które ze względu na krajobrazy wokoło wyglądały jak „mała Szwajcaria”. Małe zadbane domki, widać, że wokoło jest bieda, ale też widać, że mieszkańcy wsi dbają o porządek i przy ograniczonych środkach starają się, żeby wszystko było odmalowane i zadbane. Ok. 16:00 Dotarliśmy do naszego miejsca odpoczynku na noc. Mała wioska Hille, na wyskości 1460 mnpm. Hille, jak się dowiedzieliśmy oznacza błotniste miejsce, ale takiego tutaj nie widzieliśmy. Nasze lokum to Annapurna Guest House. To po prostu mały budynek 2 piętrowy przede wszystkim zbudowany z drewna, dykty, sklejki, gdzie pomieszczono 8 pokoi dla turystów i jedną wspólną salę na przewodników. Pokoje są niewielkie może 4 metry kwadratowe, z drewnianym oknem, naszym przypadku na góry. Łazienka jest wspólna, ale widać, że w takie miejsce przyjeżdżają turyści, którzy tak jak my wiedzą, czego oczekiwać. Znów kolacja przygotowana na miejscu, i dodatkowo lekkie zaskoczenie, na deser naleśniki z czekoladą! Palce lizać. Ashish i nasz porter, nie zdecydowali się z nami zjeść – bo stwierdzili, że muszą dotrzymać tradycji i zjeść dal bhat, czyli zupę z soczewicy i ryżu. Okazuje się, że Nepalczycy jedzą tylko dwa razy dziennie i najczęściej właśnie dal bhat.
Na miejscu poznaliśmy rodzinę z Erfurtu. 3 dzieci z mamą po 10 dniowym treku. Lekko przygotowali mnie na to co mnie jutro czeka, ale chyba nie powiedzieli wszystkiego. Czekam na to z utęsknieniem. Przed nami 3345 schodów w 2 godziny.


Pytanie 7
Kto i kiedy pierwszy raz zdobył szczyt Annapurna 1?

Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres korzewscy@gmail.com wraz z dokładnym adresem do korespondencji. Wśród osób, które poprawne odpowiedzą na to pytanie będziemy losować zwycięzcę, który otrzyma od nas kartkę niespodziankę, z miejsca w którym akurat będziemy. Zachęcamy do zabawy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz