wtorek, 30 marca 2010

Brat i grad.


Lubimy być zaskakiwani. Wczoraj, już po napisaniu i opublikowaniu tekstu, okazało się, że nasz opiekun miał dla nas jeszcze jedną niespodziankę. Trzy noce na miejscu, co przy obecnym małym obłożeniu hotelu, jest znaczną kontrybucją osiągane przez miejscową ludność dochody, obsługa hotelu starała się nam umilić czas, nie tylko zabawiając rozmową, ale także organizując dodatkowe atrakcje (np. poranny spacer szlakiem lokalnego ornitologa). We wcześniejszych rozmowach zdradziliśmy nasze zainteresowanie pobliską wioską. Pojechaliśmy furgonetką z innymi gośćmi zobaczyć jak mieszkają Tharu, czyli tutejsi rolnicy. Tharu to jedna z większych grup etnicznych zamieszkujących w Terai, czyli południowym Nepalu. Nie są hinduistami, jak większość Nepalczyków, mimo tego, że jedna z legend mówi o ich pochodzeniu z Radżastanu.


Wyjazd do Tharu był strzałem w dziesiątkę. Na nasze szczęście nie obawiali się obiektywu, dlatego też Magdzie udało się uchwycić kilka naprawdę ciekawych postaci. Wioska do której przyszliśmy to może kilkanaście domów. Wszystkie zbudowane z gliny, pokryte strzechami. Porządek i czysto. Już wcześniej zauważyliśmy, przejeżdżając w okolicach Chitwan, że kobiety kilka razy dziennie zamiatały podwórka, i utrzymywały wszystko w doskonałym porządku. Co ciekawe, przy takiej suszy, deszcz nie padał tutaj od prawie 5 miesięcy, porządkowanie kurzu i pyłu, bo tylko to jest na ziemi, może wydawać się syzyfową praca. Przyznaję, że efekt był imponujący. W czasie tej podróży mamy głównie kontakt z mężczyznami, którzy pracują w hotelu, kierowcami, kelnerami, tragarzami, sklepikarzami. To była pierwsza okazja, aby „zagadać” i uwiecznić na zdjęciach kobiety.


Mężczyźni do urodziwych tutaj nie należą. Magda nawiązała kontakt z kilkoma paniami siedzącymi przed domem i bawiącymi się z dziećmi. Jedna nawet wyjęła z kojca swoje kilkumiesięczne dziecko, żeby tylko mieć z nim zdjęcie. Zagadaliśmy do pań, które obierały soczewicę. Inne robiły ogrodzenie, rąbały drewno na opał, czy nawet prowadziły młóckę. Na polu pracowały kobiety sadzące ryż. W czasie sesji plenerowej, na jednym zdjęcia został uwieczniony rzeźnik z hollywoodzkim uśmiechem. Wyglądał czarująco z tasakiem i odrąbaną głową świeżo wypatroszonego kurczaka.

Przejście przez takie wioski jest zawsze fascynujące, bo nie tylko można przez chwilę zobaczyć jak żyją lokalni mieszkańcy, ale także nawiązać nić porozumienia. Wystarczy tylko zapytać się, czy można zrobić zdjęcie, a potem pokazać je na małym wyświetlaczu! To pozwala rozpocząć rozmowę, niezależnie od znajomości języków obcych. Język migowy, uśmiech są przecież uniwersalne.


Wieczorem poszliśmy na tańce. Niestety to nie my mogliśmy pochwalić się naszymi umiejętnościami. Wzięliśmy udział w 30 minutowy pokaz, w którym uczestniczyło ponad 20 młodych Tharu. Wydawało nam się nawet, że kilku nich widzieliśmy kilka godzin wcześniej na zdjęciach (no nie tam już nie było rzeźnika!). Byli to więc autentyczni mieszkańcy okolicznych wiosek. Tańce były niezłe! Dzięki mocnym transowym rytmom, granym przez kilkuosobową kapelę zostaliśmy wprowadzeni w dobra atmosferę autentycznego You Can Dance. Mieliśmy dużo zabawy, bo cały performance prowadził lokalny artysta-anglista, który nie wiadomo dlaczego „lekko darł mordę” wykrzykując zapamiętane teksty tłumaczące całe przedstawienie. Wszystko byłoby OK. Widać było tylko, że wyuczony tekst został napisany przez Amerykanina, a koledze konferansjerowi zabrakło czasu na lepsze przygotowanie tekstu. My to jeszcze rozumieliśmy co wykrzykiwał, ale Anglosasi mieli problemy. Niektóre teksty tłumaczyliśmy! A co!


I tutaj muszę podzielić się lekką dygresją dotyczącą Anglosasów, Singapurczyków, czy też Holendrów podróżujących po Azji. Już kilka lat temu zauważyliśmy pewne zjawisko, które absolutnie nam się nie podoba. Wiadomo, że tego typu show (powyżej opisane) służą podreperowaniu budżetu lokalnej społeczności. Kilka dolarów żadnego Europejczyka, czy zamożnego Amerykanina nie zubożyło. Dla nas wydaje się oczywistym, że będą z wizytą w wiosce, oglądając przedstawienie można zawsze wrzucić jakiś grosz do tzw. donation box. Także idąc na oglądanie zachodu słońca (obowiązkowe w Azji!) i korzystając z leżaków należących do restauracji wypada kupić coś do picia. Zauważyliśmy, że wiele bogatych nacji, albo nie ma w takiej chwili drobnych, albo nie jest spragniona. Nam wydaje się to żenujące. Ostatecznie jak kogoś stać na kilkutygodniowy pobyt w Nepalu – to chyba też może w jakiś sposób wspomóc lokalną społeczność! Biura podróży, którym część turystów słono płaci nie zawsze są zainteresowane podziałem, choćby małego zysku, z miejscowymi.

Dzisiaj przemieszczaliśmy się do Pokhara. Miejsca skąd wychodzą szlaki trekkingowe wokół Annapurny. Najdłuższy to chyba ma nawet 21 dni. Na taki nie zdecydowaliśmy się, ale pełne 6 dni będziemy na szlaku . Podejrzewamy, że bez łączności z Internetem. Znów spokojnie można by opisać 4,5 godzinną trasę jazdy samochodem. Oszczędzę tego, bo tym razem nasz kierowca był bardziej spokojny. Do momentu. Do momentu, kiedy okazało się, że brat jest chory. Jak nam powiedział, że brat jest chory, to wykazaliśmy się empatią i stwierdziliśmy, że jest nam przykro. Bo było. Po dziesięciu minutach, kierowca odebrał telefon i przez kolejne 25 minut drogi prowadząc tylko jedną ręką przejechał pewnie 40 km po wąskich, górzystych, drogach, często przejeżdżając przez małe mostki, ocierając się z jednej strony o skały, a z drugiej ledwie unikając przepaści. Udał się, pomyślałem. Przeżyliśmy. Kierowca jeszcze raz potwierdził, że brat chory i zapytał, czy po drodze może go zabrać do szpitala. Oczywiście, odparłem. Pan wykonał kolejne 5 telefonów, zatrzymał się przy domu swojej Matki, która go ucałowała, a nas pozdrowiła. Pani Matka upewniła się, że nam nie będzie przeszkadzało towarzystwo brata. My oczywiście zaoferowaliśmy miejsce dla chorego. A później zbladliśmy. Kierowca zaczął opowiadać o objawach. O razu pomyśleliśmy sobie, że oj będzie ciężko, bo jak nas czymś zarazi, to jak my damy radę na trekkingu. I tak jechaliśmy kolejne 70 km zastanawiając się co to będzie jak brat wsiądzie do samochodu i nas czymś dziwnym zarazi. Okazało się jednak, że brat tak się źle czuje, że dzisiaj to nie da rady dojechać do szpitala w Pokhara. Trzymamy za niego kciuki! Odetchnęliśmy z ulgą.
A jeśli chodzi o grad, to mogę tylko z kronikarskiego obowiązku napisać, że czegoś takiego nie widziałem. Mniej więcej 40 km od Pokhara, w czasie pory suchej (czyli deszcz tutaj powinien spaść tak na dobre dopiero w czerwcu), nastąpiło oberwanie chmury. Grad wielkości fasoli Jaś czy cukierka werters oryginal, przez ponad 30 minut walił niemiłosiernie w nasz samochód. Czekałem tylko, że będziemy za chwilę łatać dziury i zbierać rozbitą na drobniutkie kawałeczki szybę. Pokhara przywitała nas deszczowo, oby tylko na chwilę
Juto spotkanie z naszym przewodnikiem, pakowanie 1 plecaka, odpoczynek i przygotowanie do pierwszego, chyba osiemnastokilometrowego odcinka. Na początek łatwego.

Pytanie 5
Jaka Polka w ostatnim czasie podjęła próbę zdobycia Annapurny?

Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres korzewscy@gmail.com wraz z dokładnym adresem do korespondencji. Wśród osób, które poprawne odpowiedzą na to pytanie będziemy losować zwycięzcę, który otrzyma od nas kartkę niespodziankę, z miejsca w którym akurat będziemy. Zachęcamy do zabawy!

poniedziałek, 29 marca 2010

Safari w kurzu.


Dzień rozpoczęliśmy od śniadania. Tym razem angielskiego. Niestety, po wczorajszej długiej podróży nasze żołądki odmówiły jedzenia 2 jajek sadzonych, grillowanych pomidorów i kiełbasek dziwnie wyglądających ze względu na jelita, w które były zawinięte. Zmusiliśmy się jedynie do wypicia herbaty i zjedzenia tostów. O 7 rano w pełnym rynsztunku byliśmy gotowi na wycieczkę. Nasza wieś jeszcze cała spała a my już jeepem jechaliśmy na brzeg rzeki, mijając tylko kilka ogromnych, idących do pracy słoni. Na początek zaplanowaliśmy podjęcie próby zdobycia odznaki „ornitolog roku 2010”. Wsiedliśmy do canoe razem z 2-ką dziwnych (najprawdopodobniej) Koreańczyków. Dziwnych, bo nie tylko ze sobą nie rozmawiali, ale kompletnie ignorowali nasze towarzystwo.

Pani wyglądała na bardzo niezadowoloną, wręcz wkurzoną tym, że musi coś oglądać. My właściwie też ich zignorowaliśmy, co nam się raczej nie zdarza. Skoncentrowaliśmy się na wypatrywaniu ptaków. Nawet nie próbuję wymienić wszystkich polskich nazw ptaków, które udało się nam uwiecznić na zdjęciach bądź taśmie filmowej. Na pewno widzieliśmy pawia (robi wrażenie w locie), orła (siedzącego na brzegu i wypatrującego śniadania), bociany (szykujące się do lotu) i kingfisher’a (tu na pewno nie wiem jak nazywa się po polsku, ale wypiliśmy nie jedno piwo o tej nazwie, a nawet lecieliśmy linią lotniczą o takiej nazwie).


Było jeszcze za zimno, żeby zobaczyć krokodyle na brzegu. O tej porze siedziały w wodzie, z wystawionymi nozdrzami i wytrzeszczonymi gałami. Byliśmy bardzo blisko pewnie w odległości 2-3 metrów, co przy naszej chwiejącej się łódce, dostarczyło nam sporych emocji. Nam na pewno, ale czy koleżeństwu z Korei, tego nie wiemy. Po blisko godzinie, dopłynęliśmy do celu.

Teraz obiecano nam przejście przez las tropikalny. Mieliśmy już jakieś doświadczenie z innych krajów, więc mocno się rozczarowaliśmy. Ten las bardziej przypominał Trójmiejski Park Krajobrazowy, który często przemierzamy aniżeli to co wcześniej widzieliśmy. Z tą różnicą, że zamiast mrowisk, mijaliśmy kopce termitów o wysokość nawet do 1,5 m.

Magdzie przypominały gliniane budowle z Malawi. Po drodze natknęliśmy się jeszcze na małe stadko jeleni. Doszliśmy do centrum rehabilitacji słoni. Na szczęście to miejsce nie wyglądało jak zoo. W jakim zoo, strażnikami są mocno uzbrojeni żołnierze? Już wcześniej zauważyliśmy, że wokół parku chodzą patrole, które pilnują, aby kłusownicy zbytnio się nie obłowili. Centrum rehabilitacji to właściwie kilkadziesiąt stanowisk osłoniętych tylko drewnianymi dachami, pod którymi stoją przywiązane ciężkimi i ogromnymi łańcuchami do drewnianych pali słonie. Widok był lekko przerażający, bo większość słoni miała dość krótkie łańcuchy (może i dobrze dla nas), przez co wszystko co było wokół nich w odległości pewnie 3 metrów zostało doszczętnie przez nie ogołocone. Niektóre były już tak zdesperowane, że próbowały robić szpagaty, czy też nawet „jaskółki” byle tylko sięgnąć do kawałka trawy. Nie wiemy, czy było na tyle wcześniej, żeby były jeszcze przed karmieniem, ale widać było, że pasza dla nich nie była dostarczana w wystarczającej ilości. Słonie w ostatnich 30 latach zostały strasznie wytrzebione, a teraz na dodatek niektóre z krajów azjatyckich wykazują nadmierne zainteresowanie nielegalnym handlem nie tylko kości słoniowej, tradycyjnie uznawanej jako niezbędne lekarstwo dla panów.

Wróciliśmy do naszego camp-u, i po lunchu zostaliśmy zaprowadzeni do „kasy” parku narodowego. Tam czekał na nas przewodnik, jeep i 3 innych towarzyszy safari. Mieliśmy zamiar zobaczyć to co najlepsze w Nepalu, czyli nosorożce, może nawet tygrysy (na to nie liczyliśmy). Przewodnik uprzedził nas, że będziemy podróżowali przez park ok. 4 godzin. Po pięciu minutach padł na nas blady strach. Właściwie zakurzony strach. Okazało się, że atrakcją nie tylko ma być bezkrwawe polowanie na zwierzęta, ale także podróż starym , pewnie z dobrych lat 60-tych jeepem. Było zabawnie, szczególnie dla tych siedzących z tyły, czyli dla nas! W ciągu pierwszych 10 minut pokryliśmy się kilkumilimetrową warstwą kurzu. Był wszędzie! Lekkie otarcie się o współpasażera kończyło się wzbiciem tumanu kurzu. To nas wszystkich zjednoczyło! Dało też szansę na nieskrępowaną rozmowę. Jak się okazało był z nami policjant z Haagi, który jeździł po Nepalu od 3 tygodni, i przebywał w kilku klasztorach. Ponieważ medytuje, podzielił się z nami kilkoma radami o ciekawych miejscach w Kathmanu, do którego wrócimy. Były także dwie Brytyjki pracujące dla jednego z muzeów w Southampon, jeśli dobrze pamiętam, które przyjechały do Nepal-u w celu poznania technik tkactwa. Za kilka tygodni zaczynają przygotowania do wystawy z tym związanej, podróż do wschodniego Nepal-u była im niezbędna aby zdobyć właściwą wiedzę. Tak sobie pomyślałem, że niektórzy to mają na prawdę ciekawą pracę, może nawet mniej stresującą?
Chyba mógłbym dużo jeszcze pisać o tym jak minęły nam 4,5 godziny. Towarzysko – fantastycznie, transportowo –koszmarnie. Jeśli chodzi o samo safari, to widzieliśmy 3nosorożce, 4 niedźwiedzie, może kilka jeleni, i kilkaset krokodyli. W centrum rehabilitacji krokodyli. Na szczęście Ale i tak byliśmy zadowoleni, bo śmiechu było co niemiara.

Drugiego dnia czekały nas niezwykłe atrakcje. Mnie niestety ominęły, bo chyba nałykałem się wszystkich możliwych lekarstw, czyli przeciwko malarii, przeziębieniu, na wypadek kłopotów gastrycznych. Taka mieszanka uziemiła mnie na cały dzień, ale Magda godnie reprezentowała honory rodziny. Najpierw wylądowała na słoniu. Jak się okazało, jechała na nim tylko z przewodnikiem, tym samym stając się obiektem fotograficznym dla mijanych 3 grup turystów japońskich (tutaj na słoniu zazwyczaj siedzą 4 osoby). Prawie 2,5 godzinna przejażdżka na słoniu była fantastyczna. Zwierzęta, które wczoraj płoszyliśmy jeżdżąc jeep’ami dzisiaj były widoczne jak na dłoni. Ostatecznie słonie, nosorożce, jelenie, dziki żyją razem w symbiozie, więc prawdopodobieństwo wzajemnego spotkania było duże! Tego mogę Magdzie pozazdrościć.

Trudno, ja w tym czasie zająłem się bardziej przyziemnymi rzeczami, jak ręczne pranie naszych zakurzonych spodni i koszul trekkingowych. Za dwa dni ruszamy w trasę więc musimy być przygotowani na „tip-top”. Nie widziałem tego, ale okazało się, że przewodnik podwiózł Magdę na samym słoniu pod hotel, więc mogę powiedzieć, że żona moja uczestniczyła dzisiaj w paradzie przez całą wieś. Potem jeszcze miała szansę wykąpać się ze słoniem. I tak też zrobiła, wcześniej przekupując go kilkoma bananami. To taki rytuał w parku, że turyści najpierw odbywają przejażdżkę na słoniach, a potem dokonują ich oblucji.
Jutro ½ dnia jeszcze w parku. Chyba wybierzemy się na poranne oglądanie ptaków i lekki spacer po parku. Później jazda 5 godzin do Pokhara, gdzie będziemy szykować się do naszego trekkingu. Święta spędzimy na trasie, pewnie bez dostępu do Internetu.

Pytanie 4
Jakie są inne parki narodowe w Nepalu? Wymień 2.

Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres korzewscy@gmail.com wraz z dokładnym adresem do korespondencji. Wśród osób, które poprawne odpowiedzą na to pytanie będziemy losować zwycięzcę, który otrzyma od nas kartkę niespodziankę, z miejsca w którym akurat będziemy. Zachęcamy do zabawy!

niedziela, 28 marca 2010

Rafting w drodze do Chitwan.

Jesteśmy już w Chitwan, ok. 6 godzin jazdy samochodem na południowy zachód od Kathmandu. Siedzimy po kolacji w małej restauracji i raczymy się lokalna czarną herbata. Oj marzyło nam się dzisiaj wielokrotnie w ciągu dnia napić się czegoś innego aniżeli wody z rzeki.

Dzień rozpoczęliśmy standardowo, jak to na urlopie, od pobudki o 05:45. Dla ułatwienia, w Polsce wybiła właśnie 1 w nocy. Raj odebrał nas z hotelu i przekazała kierowcy, o nieznanym imieniu. I się zaczęło! Ponad 3 godziny jazdy po wąskich, krętych i wyboistych drogach. Pan kierowca nie wiem czy chciał dorównać Kubicy, ale na pewno użył 1000 razy hamulca i zmienił 5000 razy bieg. Właściwie nie udało się niczego zobaczyć, ponieważ gnał z zawrotną prędkością, a przy tym nie był chętny do rozmowy. Może i dobrze, bo jakby miał jednocześnie mówić i prowadzić samochód – to bym się lekko zmartwił. Mieliśmy tylko jeden szybki postój, wymuszony przeze mnie. Toaleta lokalna. Oszczędzę dokładnego opisu. Było strasznie i tyle. Oby nikt nigdy i nigdzie nie musiał skorzystać z takiego przybytku. Jak sobie przypomnę czyste toalety z Indonezji, w każdej, nawet małej miejscowości, to nachodzi mnie myśl, że mógłbym tutaj rozwinąć niezły biznes Toi Toi…w czasie wolnym od pracy w korporacji. Po drodze widać było straszną biedę. Chyba jeszcze nigdzie w Azji nie widzieliśmy tylu biednych, brudnych, zaniedbanych dzieci. Nepal należy do najbiedniejszych krajów na świecie. I mimo tego, że cieszymy się z tego, że jesteśmy tutaj na urlopie, doskonale zdajemy sobie sprawę z tego co nas otacza. Ponad 80% mieszkańców Nepalu mieszka poza miastami, i to widać. Właściwie życie toczy się wokół każdej drogi przez którą przejeżdżaliśmy, a na 6 godzinnej trasie podróży minęliśmy tylko 2 lub 3 niewielkie miasteczka, a przy tym dziesiątki małych wiosek.

Kraj nie tylko jest mocno doświadczony prze wydarzenia ostatnich lat takie jak zabicie całej rodziny królewskiej, rządy maoistów, wypędzenie ostatniego panującego tutaj monarchy, ale także przez ciężkie warunki geograficzne i pogodowe. Wszyscy czekają na porę deszczową, która pozwoli im na lepsze zbiory, ale także zapewni elektryczność. W Chitwan w soboty nie ma prądu w godzinach 10:00 – 14:00 i 18:00 -01:00, w niedziele i pozostałe dni tygodnia obowiązuje znany wszystkim grafik. Nie jest tak źle, ale widać, że wszyscy oszczędzają prąd i wodę. Susza widoczna jest na każdym kroku, i już kilkanaście metrów od rzeki teren wygląda dość zatrważająco.

Dojechaliśmy do miejsca raftingu nad rzeką Trisuli. Na szczęście nie musieliśmy od razy przerzucić się na wodę, bo chyba bym „odjechał”. Czekaliśmy na inne osoby, które miały do nas dołączyć. Okazały się nimi 2 sympatyczne dziewczyny z Singapuru, z którymi nawiązaliśmy bardzo szybko nić porozumienia i sympatii, co jak się okazało, było dla mnie kluczowe (to później). Na początek śmiechy chichy(?). Zostaliśmy ubrani w kamizelki bezpieczeństwa, założyliśmy kaski, wzięliśmy po jednym wiośle, zapakowaliśmy, kamerę do specjalnego pudełka ochronnego i przeszliśmy na brzeg rzeki. Tam zobaczyliśmy kilkanaście grup podobnie do nas wyglądających, które stały mocno rozbawione. U nas było inaczej. „Kapitan” pontonu Milan, przeprowadził z nami szkolenie dotyczące komend, które będzie wydawać i sposobu ratowania się na wypadek wypadnięcia z pontonu. 29 latek wzbudził nasze zaufanie, bo podszedł do sprawy bardzo serio i wytłumaczył dokładnie jak nasza podróż będzie wyglądać. Raczej wiosłowanie. I się zaczęło! Przez kolejne 3 godziny przeżyliśmy fantastyczne doświadczenie. Śmiechu było co niemiara! Co kilkadziesiąt sekund słyszeliśmy tylko komendy, które musieliśmy dokładnie wykonywać. Najczęściej to było forward, forward fast, backward, backward fast! To było proste, w rytmie, regularnie wiosłowaliśmy. Co kilka kilometrów przechodziliśmy jednak przez kaskady, i w wtedy komendy były szybsze, głośniejsze a do tego dochodziła jedna, na dźwięk której można było albo drżeć, albo śmiać się, ryczeć, parskać, chichotać! Komenda to, to było: inside and sit again, czyli do środka i znów siadać. Następowała ona wtedy, gdy byliśmy zagrożeni wywrotką przechodząc przez większe fale, lub też gdy grodziło nam mocne zmoczenie! Oj było tego sporo, ale za każdym razem było tak wesoło, że czekaliśmy na kolejne. Milan miał dla nas też kilka zabaw, dzięki czemu, nie tylko wiosłowaliśmy, ale także mieliśmy dużo dodatkowych rozrywek. A to najeżdżaliśmy na skały, stawiając ponton prawie pionowo, a to obracaliśmy się i braliśmy kaskadę „tyłem” przez co byliśmy jeszcze bardzie mokrzy. Magdusia została zachęcona nawet do wystąpienia w roli Kate Winslet, tak jak w Titanic’u stała na burcie pontonu, trzymając się jedną ręką! Ja natomiast w czasie jednej z zabaw, zamiast trzymać się wiosła, chwyciłem mocno cieńką pęcinkę mojej sąsiadki z Singapuru. Popłakaliśmy się oboje ze śmiechu, jak się zorientowaliśmy co się stało!

Tak jak przed raftingiem, miałem lekkie opory, że nie będzie to fajne przeżycie, teraz muszę stwierdzić, że dobrze, że podjęliśmy takie wyzwanie. Nie tylko warto było pośmiać się, ale także popatrzyć na fantastyczne widoki, dziesiątki małych wiosek, które mijaliśmy, ludzi nas pozdrawiających z brzegu. Szkoda, że nie mogliśmy tego w żaden sposób uwiecznić. Były też przykre momenty, jak przejazd koło kamieniołomów, w którym pracowały dzieci. W kliku miejscach nad rzeką były rozwieszone po dwie liny. Po jednej z nich przeciągały się dzieci, które pracowały w kamieniołomach, a po drugiej jechały kosze z kamieniami. To jest Azja, gdzie każda para rąk do pracy się liczy.

Jesteśmy w Chitwan, jutro wstajemy o 06:00 i jedziemy zobaczyć park narodowy.

Pytanie 3
Jakie zwierzęta możemy spotkać w Chitwan? Wymien minimum 3.

Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres korzewscy@gmail.com, wśród osób, które poprawne odpowiedzą na to pytanie będziemy losować zwycięzcę, który otrzyma od nas kartkę niespodziankę, z miejsca w którym akurat będziemy. Prosimy o podanie adresu do korespondencji. Zachęcamy do zabawy!

sobota, 27 marca 2010

Mała Bogini w Kathmandu.



Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w przeszłości korespondował z kimś w jednej sprawie wysyłając 67 e-maili. A na koniec, żeby się okazało, że nie załatwić tej właśnie sprawy do końca. 67 e-maili potrzebowaliśmy aby ustalić z Raj-em, którym pracuje w wybranym przez nas biurze podróży plan trasy po Nepalu. Raj odebrał nas już wczoraj z lotniska i przywiózł do hotelu. Miły zwyczaj, tym bardziej ze zaprosił nas jeszcze na kolację z tradycyjnymi tańcami. Nie było to najlepsze widowisko jakie widzieliśmy (Indonezja nie jest chyba do przebicia), ale było przepysznie pod względem kulinarnym. A to się liczy.

Wreszcie uzgodniliśmy wszystkie szczegóły. Plan jest taki: Chitwan (park narodowy), Pokhara (przed trekkingiem), Gorepanni trekking (w Wielki Piątek będzie największy wysiłek fizyczny, więc będę miał swoją Drogę Krzyżową), potem 2 dni odpoczynku w Pokhara, Nagarkot (jezioro) i kilka dni w okolicach Kathmandu. Jak będzie dobra pogoda i starczy gotówki to jest plan przelecieć się wokół Mt.Everest’u. 2 godziny negocjacji. I mamy wstępnie wszystko dograne. Mieliśmy tylko jedno dodatkowe życzenie – żeby nasz przewodnik był fajny. Wszyscy są fajni, usłyszeliśmy. Brzmi dobrze. Zobaczymy.

Zanim jednak dograliśmy szczegóły podróży, posmakowaliśmy nieco czym jest Kathmandu. I wiemy, że czujemy się tutaj dobrze. Na razie zorientowaliśmy się, że jest tutaj inaczej niż w innych krajach w Azji, w których byliśmy. Bo nie tylko jest tutaj wieczorem ciemno (braki w elektryczności), ale jest jakby mniej hałasu. Nie ma co się dziwić. Wszędzie gdzie dotychczas byliśmy, w każdym sklepie, na każdym straganie, w każdej budce huczały, ryczały, wyły telewizory, albo odbiorniki radiowe. Może uda nam się któregoś dnia zobaczyć lokalną telewizje, ale na razie czujemy się odizolowani od Świata Zachodniego. I dobrze. A propos cywilizacji, to rano przeczytaliśmy w gazecie Kathmandu Post, że od kilku dni są tutaj niespotykane o tej porze roku upały. W Dolinie Kathmandu było wczoraj 31,8C. Nieźle się zapowiada. Różnica, która także zauważyliśmy, to ta, że jest tutaj jakby mniej symboli religijnych. A szkoda. Większość Nepalczyków wyznaje hinduizm, ale chyba nie aż tak mocno jak na Bali, czy też w Indiach. Smaki, zapachy, kolory są intensywne. Pierwsze wrażenie bardzo dobre.


Zwiedzanie zaczęliśmy od miejsca obowiązkowego, czyli planu Durbar. Jak tylko wjechaliśmy na niego rikszą, to zatrzymał nas patrol policji i zachęcił do zakupienia biletu wejściowego. Ciekawe jak zorientowali się, że jesteśmy tutaj pierwszy raz. Podejrzewam, że chodzi o „blade twarze”, które nas zdradziły. Plac jest ogromny, nie ogrodzony, tak więc można tylko podziwiać, że udaje im się zidentyfikować nowoprzybyłych turystów. Nie zacząłem opisywać dnia dzisiejszego od tego miejsca, bo lekko się zdenerwowaliśmy nachalnością „przewodników-naganiaczy”. Nie dość, że usłyszałem, że nabijamy kabzę biurom turystycznym, które są zorganizowaną mafią. To jeszcze panowie, którzy oferowali swoje usługi twierdzili, że są z innego świata, gdzie pieniądz sam w sobie nie jest wartością, a najważniejszy jest człowiek. Nie wdawałem się, w żadną dyskusję ale po 12 razie „no thank you” pan stwierdził, ze jestem kapitalistycznym bubkiem. Sam plac to właściwie kompleks kilku placów, połączonych ze sobą wąskimi uliczkami. Na każdym z nich znajdują się świątynie, w większości wybudowane w XVI lub XVII wieku. Charakterystyczne dachy, powiewające chorągwie, zapach wiatru nie są do opisania. Wdrapaliśmy się na 2 lub 3 z tych świątyń i nieco z dystansu mogliśmy przyjrzeć się miastu do którego lgną turyści z całego świata.

Obowiązkowym punktem zwiedzania jest wizyta w budynku zwanym Kumari Bahal. Niewielkie patio, pięknie zdobiony krużganek, z niezliczoną ilością rzeźbionych okien zrobiły na nas wrażenie. W Kumari Bahi znaleźliśmy się razem z wycieczką anglojęzyczną i okazało się, że dostąpiliśmy niezwykłego zaszczytu. Przewodnik zaczął gestykulować i krzyczeć patrząc w konkretne okno. Mogliśmy zobaczyć żyjącą Boginię, Kumari! Tylko 6 razy w roku uczestniczy w ceremoniach religijnych i jest ścisły zakaz jej fotografowania – czego przestrzegaliśmy. Kumari, to dziewczynka w wieku od 4 lat, do czasu, kiedy staje się kobietą, wybrana na podstawie 32 wymagań związanych z jej wyglądem. Które określają dokładnie jaki ma być kolor skóry, jaki kształt i kolor zębów, a także jaki kształt mają mieć jej oczy. Musi także przejść test, w którym nie może przestraszyć się całej ceremonii wyboru, w czasie której odbywają się rytualne tańce mężczyzn w strasznych maskach, a w pomieszczeniu znajduje się 108 uciętych głów krów. Dziewczynka, która przejdzie pomyślnie wszystkie testy wybierana jest Kumari. Przez lata swojego „panowania” jest utrzymywana z datków wiernych, a jej rodzina może zamieszkać razem z nią w Kumari Bahal. Problem w tym, że życie bogini po wypełnieniu zadania religijnego nie jest łatwe. Nie zawsze uda znaleźć się dla niej męża, bo małżeństwo z nią objęte jest klątwą.


Po południu, wylądowaliśmy na Thamel-u. Jest to chyba najbardziej turystyczne z turystycznych miejsc na Ziemi. Oczywiście dla turystów kwalifikowanych, czyli zainteresowanych trekkingiem. Na obszarze 5 tyś mkw. znajduje się ponad 2500 agencji turystycznych, setki barów, restauracji, kafejek internetowych, księgarni, i sklepów z odzieżą na wyprawy. To takie połączenie miedzy Khao San w Bangkoku a jedną z ulic w Jongshuo w Chinach. Tu nie sposób się nudzić, jednak spokojnie można się zgubić. Mu też dokonaliśmy zakupy „oryginalnych” polarów i śpiworów. Jesteśmy przygotowani na trekking. Jeszcze tylko zaliczyliśmy masaż stóp – bo trzeba od tego zawsze zacząć podróż w Azji, zaliczyliśmy kilka miejsc, gdzie objedliśmy się jak „bączki”, ale tylko wegetariańskim jedzeniem, i jesteśmy gotowi do kolejnego etapu podróży. Jutro rafting, i podróż do parku narodowego Chitwan. 6 godzin w samochodzie.



Pytanie 2
W którym roku została wybrana ostatnia bogini Kumari?

Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres korzewscy@gmail.com, wśród osób, które poprawne odpowiedzą na to pytanie będziemy losować zwycięzcę, który otrzyma od nas kartkę niespodziankę, z miejsca w którym akurat będziemy. Zachęcamy do zabawy!

piątek, 26 marca 2010

Podróż do Kathmandu.

Ten niespodziewany wypad na urlop, w terminie dość dla nas oryginalnym, może być świetnym przykładem na to, jak należy lub też nie należy przygotowywać się do urlopu. Jak to może być, że wybierając się na urlop do kraju spoza UE przypominamy sobie, że przecież dobrze byłoby mieć wystarczające miejsca na wizy, ale także na towarzyszące im pieczątki. Po nagłej decyzji o wyjeździe, zabukowaniu biletów, postanowiliśmy, że Magda wyrobi sobie nowy paszport. Do końca nie byliśmy pewni czy dostanie go jeszcze przed wyjazdem. Nie wiedzieliśmy również, czy przypadkiem nie musimy mieć wiza tranzytowej do Indii, gdzie przesiadaliśmy się na samolot do Nepalu.

Tak właśnie z prostej i zazwyczaj nudnej czynności jaką jest dotarcie na miejsce przeznaczenia stworzyłem sobie lekki horror. Żona oczywiście zachowała stoicki spokój. Dla mnie mimo tego, że podróż nie była długa, tylko 7- godzinny loty z Monachium do Delhi, każda minuta wydłużała się do godziny. Pewnie ze 100 razy zastanawiałem się, jak to jest, że lecimy do Nepalu, a nie sprawdziliśmy czy nie są nam potrzebne jakieś dodatkowe dokumenty zezwalające na tranzyt przez lotnisko w Delhi. Bazowaliśmy na www.travelbit.pl. Stewardesa ulubionej linii lotniczej „b.posła R”, utwierdziła mnie w przekonaniu, że nasz bagaż nie został nadany z GDN bezpośrednio do Kathmandu, i że będziemy musieli wyjść z lotniska i przenieść sami do kolejnego samolotu linii Jetairways, którym lecieliśmy dalej. Jakie było nasze miłe zaskoczenie, jak już na lotnisku w DEL pracownik obsługi ulubionej linii lotniczej powiedział, że załatwi to za nas sam. Obiecał, ze maksimum za 30 minut dostaniemy karty boarding-owe na kolejne połączenie do Kathmandu (KTM). 30 minut urosło do 3 godzin. Jesteśmy w Indiach! Tutaj liczy się spokój!
W czasie tych 3 godzin oczekiwania na boardnig, po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że w podróżach najbardziej fascynują mnie LUDZIE. Może nie zawsze chodzi o to, żeby kogoś dobrze poznać, dowiedzieć się czym się zajmuje i jakim jest człowiekiem. Na takie rozmowy to można dopiero pozwolić sobie w czasie wspólnej podróży autobusem, pociągiem, w czasie wspólnego stania w kolejce, w Azji to do czegokolwiek. Dzisiaj zafascynowałem się ludźmi przebywającymi i pracującymi na lotnisku w Delhi. Już od dawna twierdzę, że lotniska w Gdańsku, czy tez w Warszawie są mało barwne, i jak mam tylko możliwość podpatrzenia innych to robię to z przyjemnością! A tutaj miałem 3 godziny jak w dobrym filmie obyczajowym, z elementami thriller’a i science fiction.

Kto mnie, 3 godzinnego obserwatora procesu obsługi hali tranzytowej na lotnisku w Delhi, najbardziej zaciekawił. Na początek była to grupa sportowców chyba kyokushingu (sorry, jeśli coś pokręciłem), która siedziała koło nas i była obstawiona licznymi trofeam jak puchary, a także obwieszona medalami, koloru nieznanego. Część ze sportowców spała, z lekko otwartymi ustami, inna chrapała, kolejna natomiast grała w karty. Był też jeden sportowiec, który kilkakrotnie obsunął się na ziemię z leżanki, bo był duży. Pani siedząca obok nieco mizdrzyła się do niego nakładając liczne warstwy lokalnego kremu nawilżającego i spoglądając na niego. Może a nuż się obudzi? Nie było żadnego z pracowników lotniska, a przeszło w ciągu tych godzin kilkuset (zazwyczaj w tempie wolnym w parach lub trójkach), która nie zauważyłaby tych trofeów. Niektórzy nawet skorzystali z telefonów komórkowych aby uwiecznić je i pewnie mms przesłać najbliższej rodzinie, wiernych fanów sportu walki (albo obronnego).

Fantastycznie obserwowało mi się pracowników linii lotniczych, którzy spacerowali między pasażerami i różnymi kwitami udając, że są ważni. Taki pracownik nie chodził sobie sam, tylko grupie 2-3 innych. Od razu było widać kto jest ważniejszy. Grubszy i z wąsem. Człowiek maska – bez uśmiechu!

Wrażenie na mnie zrobił także pan, który w ciągu rzeczonych godzin wielokrotnie przechodził wokół spluwaczek i metalowych koszy na śmieci, które starannie odkażał korzystając z urządzenia podobnego do opryskiwacza. Miałem nawet wrażenie, że odkaził i mnie. Po 6 jego odkażeniu zachciało mi się nawet skorzystać z tej spluwaczki, ale czas było już uciekać do kontroli osobistej.
W Sali pracowali bracia. Tak wyglądali, chociaż nie ustaliłem, czy był to stan faktyczny. Bracia dali czadu! Pewnie z 4 razy na salę transferów przynosili i wynosili 10 litrowe baniaki z wodą. Może nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że każdy z nich trzymał po 3 baniaki w jednej ręce! Razem 6 w jednej trasie. Panowie maszerowali przez całą sale głośno przekrzykując się i zachęcając do szybszego marszu.

W sali była także kabina. Ale jaka! Mogli z niej korzystać palacze (maksymalnie 2 osoby). To dopiero było ciekawe zjawisko do obserwowania! Okazało się, że w zależności, kto jest z jakiego kręgu kulturowego, można było zauważyć inne sposoby korzystania z takiego przybytku. Europejczycy, oczekując na wolną kabinę, spokojnie delektowali się smakiem nierozpalonego jeszcze papierosa w ustach. Nawiązywali kontakt wzrokowy z osobami w kabinie. Coś tam podgadywali, dzięki czemu wymuszali szybsze wyjście przybytku właśnie korzystających z niego palaczy. Azjaci postępowali nieco inaczej. Wchodzili na „trzeciego” do kabinki i ustawiali się bokiem lub tyłem do pozostałej dwójki. Tutaj było widać lekkie zakłopotanie wynikające z bliskości nieznajomej osoby, nerwy i zaniepokojenie. Nie rozmawiali z innymi towarzyszami, unikali kontaktu wzrokowego.

Różne osoby czekały także na przyjcie urzędnika imigracyjnego. Między nimi był sympatyczny, lekko głuchy Brytyjczyk. Piszę ze lekko głuchy, bo jak tylko się do niego odezwałem to musiałem powtarzać 2-3 razy to samo zdanie. Wpadłem tym samym w lekko panikę, że kilkudniowy brak kontaktu z językiem, już jest u mnie odczuwalny! Okazało się, że Brytyjczyk uległ pokusie zwiedzenia, nie wiem w jakim celu więc niczego nie insynuuje, Bangkoku, korzystając ze swojego pobytu w Indiach. Zapomniał jednak o restrykcjach związanych z powtórnym wjazdem do Indii i został zatrzymany na ponad 12 godzin na lotnisku. Szczerze mówiąc pan miał dobrze ponad 60 lat i ze stoickim spokojem zaakceptował całą zagmatwaną procedurę.

Był też pan, widać było po ubiorze i aparycji, że z bogatego kraju afrykańskiego. Pani nie tylko, że zafascynował mnie swoim niewybrednym garniturem z lekkim połyskiem (Armani) i krótkim rękawem (przed łokciem), ale także butami. Jakie to były buty! Z krokodyla! Sam takie chciałbym mieć! Gdyby nie jeden feler. Były one błękitne. Jakie miały czuby i bcasy!

3 godziny minęły szybko. Właściwie dla mnie bez stresu, dla Magdusi relaksująco, bo sobie pospała. W tym czasie nie robiły na mnie żadnego wrażenia obietnice, przedstawiciela Jetairways, że do nas podejdzie z kartami boardingowymi za 10 minut. Przychodził po kolejnych 45 minutach i mówił z hinduskim akcentem: In 2 minutes Mister! In 2 minutes Mister!

Dostaliśmy boarding, przylecieliśmy do Kathmandu i po 1 ½ godzinach oczekiwania w niebotycznej dostaliśmy upragnioną wizę! Pierwszy cel podróży został osiągnięty. Jesteśmy już na miejscu! Mamy fajny hotel nieco na uboczu od Thamel, głównej ulicy turystycznej w Kathmandu. Wiemy już, że są spore ograniczenia w dostawach prądu. Po południu pojawia się ok. 18:30. Na razie zauważyliśmy, że jest to pierwsze miasto w Azji, gdzie wieczorem jest ciemno, a większość oświetlenia stanowią małe świeczki, takie przy których piszę tę relację. Jutro mamy „spotkanie na szczycie” z lokalnym biurem podróży, które pomoże nam w organizacji trekkingu. No to się zacznie. Negocjacje, wybory, spory etc... Jak zawsze na początku każdej wyprawy

Pytanie 1
Jak nazywa się lotnisko w Delhi i w którym terminalu, miały miejsce opisane przez nas wydarzenia dnia dzisiejszego?

Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres korzewscy@gmail.com, wśród osób, które poprawne odpowiedzą na to pytanie będziemy losować zwycięzcę, który otrzyma od nas kartkę niespodziankę, ze miejsca w którym akurat będziemy. Zachęcamy do zabawy!

poniedziałek, 22 marca 2010

Przed startem

I kto by pomyslal, ze urlop bierzemy w Marcu? I to jaki dlugi? Nareszcie zobaczę najdziwniejszą flagę, jaką znalazlam jako dziecko w atlasie geograficznym.
Chociaz bardziej jestem ciekawa innych choragiewek, mam nadzieję, że będą tańczyly na wietrze w dzwieku kolowrotkow....


Pokaż Nepal 2010 na większej mapie