wtorek, 30 marca 2010

Brat i grad.


Lubimy być zaskakiwani. Wczoraj, już po napisaniu i opublikowaniu tekstu, okazało się, że nasz opiekun miał dla nas jeszcze jedną niespodziankę. Trzy noce na miejscu, co przy obecnym małym obłożeniu hotelu, jest znaczną kontrybucją osiągane przez miejscową ludność dochody, obsługa hotelu starała się nam umilić czas, nie tylko zabawiając rozmową, ale także organizując dodatkowe atrakcje (np. poranny spacer szlakiem lokalnego ornitologa). We wcześniejszych rozmowach zdradziliśmy nasze zainteresowanie pobliską wioską. Pojechaliśmy furgonetką z innymi gośćmi zobaczyć jak mieszkają Tharu, czyli tutejsi rolnicy. Tharu to jedna z większych grup etnicznych zamieszkujących w Terai, czyli południowym Nepalu. Nie są hinduistami, jak większość Nepalczyków, mimo tego, że jedna z legend mówi o ich pochodzeniu z Radżastanu.


Wyjazd do Tharu był strzałem w dziesiątkę. Na nasze szczęście nie obawiali się obiektywu, dlatego też Magdzie udało się uchwycić kilka naprawdę ciekawych postaci. Wioska do której przyszliśmy to może kilkanaście domów. Wszystkie zbudowane z gliny, pokryte strzechami. Porządek i czysto. Już wcześniej zauważyliśmy, przejeżdżając w okolicach Chitwan, że kobiety kilka razy dziennie zamiatały podwórka, i utrzymywały wszystko w doskonałym porządku. Co ciekawe, przy takiej suszy, deszcz nie padał tutaj od prawie 5 miesięcy, porządkowanie kurzu i pyłu, bo tylko to jest na ziemi, może wydawać się syzyfową praca. Przyznaję, że efekt był imponujący. W czasie tej podróży mamy głównie kontakt z mężczyznami, którzy pracują w hotelu, kierowcami, kelnerami, tragarzami, sklepikarzami. To była pierwsza okazja, aby „zagadać” i uwiecznić na zdjęciach kobiety.


Mężczyźni do urodziwych tutaj nie należą. Magda nawiązała kontakt z kilkoma paniami siedzącymi przed domem i bawiącymi się z dziećmi. Jedna nawet wyjęła z kojca swoje kilkumiesięczne dziecko, żeby tylko mieć z nim zdjęcie. Zagadaliśmy do pań, które obierały soczewicę. Inne robiły ogrodzenie, rąbały drewno na opał, czy nawet prowadziły młóckę. Na polu pracowały kobiety sadzące ryż. W czasie sesji plenerowej, na jednym zdjęcia został uwieczniony rzeźnik z hollywoodzkim uśmiechem. Wyglądał czarująco z tasakiem i odrąbaną głową świeżo wypatroszonego kurczaka.

Przejście przez takie wioski jest zawsze fascynujące, bo nie tylko można przez chwilę zobaczyć jak żyją lokalni mieszkańcy, ale także nawiązać nić porozumienia. Wystarczy tylko zapytać się, czy można zrobić zdjęcie, a potem pokazać je na małym wyświetlaczu! To pozwala rozpocząć rozmowę, niezależnie od znajomości języków obcych. Język migowy, uśmiech są przecież uniwersalne.


Wieczorem poszliśmy na tańce. Niestety to nie my mogliśmy pochwalić się naszymi umiejętnościami. Wzięliśmy udział w 30 minutowy pokaz, w którym uczestniczyło ponad 20 młodych Tharu. Wydawało nam się nawet, że kilku nich widzieliśmy kilka godzin wcześniej na zdjęciach (no nie tam już nie było rzeźnika!). Byli to więc autentyczni mieszkańcy okolicznych wiosek. Tańce były niezłe! Dzięki mocnym transowym rytmom, granym przez kilkuosobową kapelę zostaliśmy wprowadzeni w dobra atmosferę autentycznego You Can Dance. Mieliśmy dużo zabawy, bo cały performance prowadził lokalny artysta-anglista, który nie wiadomo dlaczego „lekko darł mordę” wykrzykując zapamiętane teksty tłumaczące całe przedstawienie. Wszystko byłoby OK. Widać było tylko, że wyuczony tekst został napisany przez Amerykanina, a koledze konferansjerowi zabrakło czasu na lepsze przygotowanie tekstu. My to jeszcze rozumieliśmy co wykrzykiwał, ale Anglosasi mieli problemy. Niektóre teksty tłumaczyliśmy! A co!


I tutaj muszę podzielić się lekką dygresją dotyczącą Anglosasów, Singapurczyków, czy też Holendrów podróżujących po Azji. Już kilka lat temu zauważyliśmy pewne zjawisko, które absolutnie nam się nie podoba. Wiadomo, że tego typu show (powyżej opisane) służą podreperowaniu budżetu lokalnej społeczności. Kilka dolarów żadnego Europejczyka, czy zamożnego Amerykanina nie zubożyło. Dla nas wydaje się oczywistym, że będą z wizytą w wiosce, oglądając przedstawienie można zawsze wrzucić jakiś grosz do tzw. donation box. Także idąc na oglądanie zachodu słońca (obowiązkowe w Azji!) i korzystając z leżaków należących do restauracji wypada kupić coś do picia. Zauważyliśmy, że wiele bogatych nacji, albo nie ma w takiej chwili drobnych, albo nie jest spragniona. Nam wydaje się to żenujące. Ostatecznie jak kogoś stać na kilkutygodniowy pobyt w Nepalu – to chyba też może w jakiś sposób wspomóc lokalną społeczność! Biura podróży, którym część turystów słono płaci nie zawsze są zainteresowane podziałem, choćby małego zysku, z miejscowymi.

Dzisiaj przemieszczaliśmy się do Pokhara. Miejsca skąd wychodzą szlaki trekkingowe wokół Annapurny. Najdłuższy to chyba ma nawet 21 dni. Na taki nie zdecydowaliśmy się, ale pełne 6 dni będziemy na szlaku . Podejrzewamy, że bez łączności z Internetem. Znów spokojnie można by opisać 4,5 godzinną trasę jazdy samochodem. Oszczędzę tego, bo tym razem nasz kierowca był bardziej spokojny. Do momentu. Do momentu, kiedy okazało się, że brat jest chory. Jak nam powiedział, że brat jest chory, to wykazaliśmy się empatią i stwierdziliśmy, że jest nam przykro. Bo było. Po dziesięciu minutach, kierowca odebrał telefon i przez kolejne 25 minut drogi prowadząc tylko jedną ręką przejechał pewnie 40 km po wąskich, górzystych, drogach, często przejeżdżając przez małe mostki, ocierając się z jednej strony o skały, a z drugiej ledwie unikając przepaści. Udał się, pomyślałem. Przeżyliśmy. Kierowca jeszcze raz potwierdził, że brat chory i zapytał, czy po drodze może go zabrać do szpitala. Oczywiście, odparłem. Pan wykonał kolejne 5 telefonów, zatrzymał się przy domu swojej Matki, która go ucałowała, a nas pozdrowiła. Pani Matka upewniła się, że nam nie będzie przeszkadzało towarzystwo brata. My oczywiście zaoferowaliśmy miejsce dla chorego. A później zbladliśmy. Kierowca zaczął opowiadać o objawach. O razu pomyśleliśmy sobie, że oj będzie ciężko, bo jak nas czymś zarazi, to jak my damy radę na trekkingu. I tak jechaliśmy kolejne 70 km zastanawiając się co to będzie jak brat wsiądzie do samochodu i nas czymś dziwnym zarazi. Okazało się jednak, że brat tak się źle czuje, że dzisiaj to nie da rady dojechać do szpitala w Pokhara. Trzymamy za niego kciuki! Odetchnęliśmy z ulgą.
A jeśli chodzi o grad, to mogę tylko z kronikarskiego obowiązku napisać, że czegoś takiego nie widziałem. Mniej więcej 40 km od Pokhara, w czasie pory suchej (czyli deszcz tutaj powinien spaść tak na dobre dopiero w czerwcu), nastąpiło oberwanie chmury. Grad wielkości fasoli Jaś czy cukierka werters oryginal, przez ponad 30 minut walił niemiłosiernie w nasz samochód. Czekałem tylko, że będziemy za chwilę łatać dziury i zbierać rozbitą na drobniutkie kawałeczki szybę. Pokhara przywitała nas deszczowo, oby tylko na chwilę
Juto spotkanie z naszym przewodnikiem, pakowanie 1 plecaka, odpoczynek i przygotowanie do pierwszego, chyba osiemnastokilometrowego odcinka. Na początek łatwego.

Pytanie 5
Jaka Polka w ostatnim czasie podjęła próbę zdobycia Annapurny?

Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres korzewscy@gmail.com wraz z dokładnym adresem do korespondencji. Wśród osób, które poprawne odpowiedzą na to pytanie będziemy losować zwycięzcę, który otrzyma od nas kartkę niespodziankę, z miejsca w którym akurat będziemy. Zachęcamy do zabawy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz