poniedziałek, 29 marca 2010

Safari w kurzu.


Dzień rozpoczęliśmy od śniadania. Tym razem angielskiego. Niestety, po wczorajszej długiej podróży nasze żołądki odmówiły jedzenia 2 jajek sadzonych, grillowanych pomidorów i kiełbasek dziwnie wyglądających ze względu na jelita, w które były zawinięte. Zmusiliśmy się jedynie do wypicia herbaty i zjedzenia tostów. O 7 rano w pełnym rynsztunku byliśmy gotowi na wycieczkę. Nasza wieś jeszcze cała spała a my już jeepem jechaliśmy na brzeg rzeki, mijając tylko kilka ogromnych, idących do pracy słoni. Na początek zaplanowaliśmy podjęcie próby zdobycia odznaki „ornitolog roku 2010”. Wsiedliśmy do canoe razem z 2-ką dziwnych (najprawdopodobniej) Koreańczyków. Dziwnych, bo nie tylko ze sobą nie rozmawiali, ale kompletnie ignorowali nasze towarzystwo.

Pani wyglądała na bardzo niezadowoloną, wręcz wkurzoną tym, że musi coś oglądać. My właściwie też ich zignorowaliśmy, co nam się raczej nie zdarza. Skoncentrowaliśmy się na wypatrywaniu ptaków. Nawet nie próbuję wymienić wszystkich polskich nazw ptaków, które udało się nam uwiecznić na zdjęciach bądź taśmie filmowej. Na pewno widzieliśmy pawia (robi wrażenie w locie), orła (siedzącego na brzegu i wypatrującego śniadania), bociany (szykujące się do lotu) i kingfisher’a (tu na pewno nie wiem jak nazywa się po polsku, ale wypiliśmy nie jedno piwo o tej nazwie, a nawet lecieliśmy linią lotniczą o takiej nazwie).


Było jeszcze za zimno, żeby zobaczyć krokodyle na brzegu. O tej porze siedziały w wodzie, z wystawionymi nozdrzami i wytrzeszczonymi gałami. Byliśmy bardzo blisko pewnie w odległości 2-3 metrów, co przy naszej chwiejącej się łódce, dostarczyło nam sporych emocji. Nam na pewno, ale czy koleżeństwu z Korei, tego nie wiemy. Po blisko godzinie, dopłynęliśmy do celu.

Teraz obiecano nam przejście przez las tropikalny. Mieliśmy już jakieś doświadczenie z innych krajów, więc mocno się rozczarowaliśmy. Ten las bardziej przypominał Trójmiejski Park Krajobrazowy, który często przemierzamy aniżeli to co wcześniej widzieliśmy. Z tą różnicą, że zamiast mrowisk, mijaliśmy kopce termitów o wysokość nawet do 1,5 m.

Magdzie przypominały gliniane budowle z Malawi. Po drodze natknęliśmy się jeszcze na małe stadko jeleni. Doszliśmy do centrum rehabilitacji słoni. Na szczęście to miejsce nie wyglądało jak zoo. W jakim zoo, strażnikami są mocno uzbrojeni żołnierze? Już wcześniej zauważyliśmy, że wokół parku chodzą patrole, które pilnują, aby kłusownicy zbytnio się nie obłowili. Centrum rehabilitacji to właściwie kilkadziesiąt stanowisk osłoniętych tylko drewnianymi dachami, pod którymi stoją przywiązane ciężkimi i ogromnymi łańcuchami do drewnianych pali słonie. Widok był lekko przerażający, bo większość słoni miała dość krótkie łańcuchy (może i dobrze dla nas), przez co wszystko co było wokół nich w odległości pewnie 3 metrów zostało doszczętnie przez nie ogołocone. Niektóre były już tak zdesperowane, że próbowały robić szpagaty, czy też nawet „jaskółki” byle tylko sięgnąć do kawałka trawy. Nie wiemy, czy było na tyle wcześniej, żeby były jeszcze przed karmieniem, ale widać było, że pasza dla nich nie była dostarczana w wystarczającej ilości. Słonie w ostatnich 30 latach zostały strasznie wytrzebione, a teraz na dodatek niektóre z krajów azjatyckich wykazują nadmierne zainteresowanie nielegalnym handlem nie tylko kości słoniowej, tradycyjnie uznawanej jako niezbędne lekarstwo dla panów.

Wróciliśmy do naszego camp-u, i po lunchu zostaliśmy zaprowadzeni do „kasy” parku narodowego. Tam czekał na nas przewodnik, jeep i 3 innych towarzyszy safari. Mieliśmy zamiar zobaczyć to co najlepsze w Nepalu, czyli nosorożce, może nawet tygrysy (na to nie liczyliśmy). Przewodnik uprzedził nas, że będziemy podróżowali przez park ok. 4 godzin. Po pięciu minutach padł na nas blady strach. Właściwie zakurzony strach. Okazało się, że atrakcją nie tylko ma być bezkrwawe polowanie na zwierzęta, ale także podróż starym , pewnie z dobrych lat 60-tych jeepem. Było zabawnie, szczególnie dla tych siedzących z tyły, czyli dla nas! W ciągu pierwszych 10 minut pokryliśmy się kilkumilimetrową warstwą kurzu. Był wszędzie! Lekkie otarcie się o współpasażera kończyło się wzbiciem tumanu kurzu. To nas wszystkich zjednoczyło! Dało też szansę na nieskrępowaną rozmowę. Jak się okazało był z nami policjant z Haagi, który jeździł po Nepalu od 3 tygodni, i przebywał w kilku klasztorach. Ponieważ medytuje, podzielił się z nami kilkoma radami o ciekawych miejscach w Kathmanu, do którego wrócimy. Były także dwie Brytyjki pracujące dla jednego z muzeów w Southampon, jeśli dobrze pamiętam, które przyjechały do Nepal-u w celu poznania technik tkactwa. Za kilka tygodni zaczynają przygotowania do wystawy z tym związanej, podróż do wschodniego Nepal-u była im niezbędna aby zdobyć właściwą wiedzę. Tak sobie pomyślałem, że niektórzy to mają na prawdę ciekawą pracę, może nawet mniej stresującą?
Chyba mógłbym dużo jeszcze pisać o tym jak minęły nam 4,5 godziny. Towarzysko – fantastycznie, transportowo –koszmarnie. Jeśli chodzi o samo safari, to widzieliśmy 3nosorożce, 4 niedźwiedzie, może kilka jeleni, i kilkaset krokodyli. W centrum rehabilitacji krokodyli. Na szczęście Ale i tak byliśmy zadowoleni, bo śmiechu było co niemiara.

Drugiego dnia czekały nas niezwykłe atrakcje. Mnie niestety ominęły, bo chyba nałykałem się wszystkich możliwych lekarstw, czyli przeciwko malarii, przeziębieniu, na wypadek kłopotów gastrycznych. Taka mieszanka uziemiła mnie na cały dzień, ale Magda godnie reprezentowała honory rodziny. Najpierw wylądowała na słoniu. Jak się okazało, jechała na nim tylko z przewodnikiem, tym samym stając się obiektem fotograficznym dla mijanych 3 grup turystów japońskich (tutaj na słoniu zazwyczaj siedzą 4 osoby). Prawie 2,5 godzinna przejażdżka na słoniu była fantastyczna. Zwierzęta, które wczoraj płoszyliśmy jeżdżąc jeep’ami dzisiaj były widoczne jak na dłoni. Ostatecznie słonie, nosorożce, jelenie, dziki żyją razem w symbiozie, więc prawdopodobieństwo wzajemnego spotkania było duże! Tego mogę Magdzie pozazdrościć.

Trudno, ja w tym czasie zająłem się bardziej przyziemnymi rzeczami, jak ręczne pranie naszych zakurzonych spodni i koszul trekkingowych. Za dwa dni ruszamy w trasę więc musimy być przygotowani na „tip-top”. Nie widziałem tego, ale okazało się, że przewodnik podwiózł Magdę na samym słoniu pod hotel, więc mogę powiedzieć, że żona moja uczestniczyła dzisiaj w paradzie przez całą wieś. Potem jeszcze miała szansę wykąpać się ze słoniem. I tak też zrobiła, wcześniej przekupując go kilkoma bananami. To taki rytuał w parku, że turyści najpierw odbywają przejażdżkę na słoniach, a potem dokonują ich oblucji.
Jutro ½ dnia jeszcze w parku. Chyba wybierzemy się na poranne oglądanie ptaków i lekki spacer po parku. Później jazda 5 godzin do Pokhara, gdzie będziemy szykować się do naszego trekkingu. Święta spędzimy na trasie, pewnie bez dostępu do Internetu.

Pytanie 4
Jakie są inne parki narodowe w Nepalu? Wymień 2.

Odpowiedzi prosimy przesyłać na adres korzewscy@gmail.com wraz z dokładnym adresem do korespondencji. Wśród osób, które poprawne odpowiedzą na to pytanie będziemy losować zwycięzcę, który otrzyma od nas kartkę niespodziankę, z miejsca w którym akurat będziemy. Zachęcamy do zabawy!

1 komentarz:

  1. Świat byłby Wam wdzieczny, gdybyscie zafundowali krokom sniadanko w postaci Waszych kompanow z łodki - sądze, ze mogli nawet byc z okolic północy, wiec tym bardziej zamiast odznaki ornitologa otrzymalibyscie krzyze kawalerskie.
    Piszcie dalej, bo juz sie troche martwimy co z Wami, czy "wszechobecny" net odmowil posluszeństwa, czy to juz wplyw mistyki i "nieopodal" obserwujacej swiat Czomolungmy (ok 230 km z parku Chitwan).
    koniecznie dajcie glos

    OdpowiedzUsuń